sobota, 7 lipca 2012

10 października 2010

Siedziała, jak zwykle, na tych samych schodach na obrzeżach parku. Paliła najtańsze papierosy, a z każdym kolejnym brzydziła się siebie jeszcze bardziej i czuła, jak coraz bardziej śmierdzi. Nienawidziła tego zapachu i smaku, ale musiała przecież ponieść jakąś karę, oczyścić się – w końcu znowu to zrobiła. Przeklinała się w myślach, używając najbardziej wyszukanych wiązanek, jednocześnie zaciągając się głęboko i czując, jak ohydny dym przenika ją całą, wypierając inne zapachy. Wypierając Jego. Powietrze robiło się coraz chłodniejsze, na dniach miał spaść śnieg. Nienawidziła śniegu. Nienawidziła zimy.
Ludzie mijali ją, jak zwykle bez słowa, pobieżnie na nią zerkając. Nie mogli dostrzec smukłej sylwetki dziewczyny, ukrytej pod dużym, czarnym płaszczem, ani jej szczupłej szyi, otulonej grubym, kremowym szalem. Filtr papierosa zdążył się już zabrudzić czerwoną szminką, którą pomalowane były wargi dziewczyny. Spojrzenie ciemnych oczu zawisło w przestrzeni, zerkała w głąb siebie, nie interesowało jej otoczenie. Delikatny wiatr znów potargał burzę czekoladowych włosów, jednak nie przyklejając żadnego kosmyka do ust. Z pobliskiej ulicy dobiegały przytłumione dźwięki pędzących samochodów, co chwila przetykane przenikliwym klaksonem. Środek nocy nie dawał ulgi przeciążonym wstęgom ulic. Miasto spowite było cieniem puszystych chmur, ukrywających za sobą księżyc. Wiatr, mróz i chmury – tylko czekać na śnieg. Cisnęła niedopałek przed siebie, od razu zabierając się za przetrząsanie torebki w poszukiwaniu kolejnego papierosa. Zapalniczka z wizerunkiem roznegliżowanej kobiety o obfitym biuście czekała cierpliwie, leżąc tuż przy jej stopie. Mocniejszy podmuch wiatru doszczętnie zniszczył ułożoną naprędce fryzurę. Pukle włosów rozsypały się swobodnie na ramiona dziewczyny, część z nich wciąż unosiła się pod dziwnym kątem.
Telefon zawibrował w kieszeni jej płaszcza. Na chwilę zamarła, po czym sięgnęła po niego powoli i odebrała.
– Cześć. – Zamknęła oczy. Jego głos rozniósł się ciepłymi, drżącymi falami po jej ciele. Nie poruszyła się nawet o milimetr, kontrolując, spokojny i tak, oddech.
– Nawet nie zauważyłem, że wyszłaś. Nie pożegnałaś się ani nic… – kontynuował.
Milczała.
– Rien…?
– Spałeś – mruknęła po chwili. W słuchawce zapadła cisza. Przeniosła wzrok na czubki swoich butów, które nie dawały ani odrobiny ciepła.
– No tak… Jesteś już w domu?
Miał tak samo miły głos jak zawsze.
– Nie.
Znów zapadła krótka cisza. Nagle dziewczyna ożywiła się, z powrotem zanurzyła dłoń w torbie w poszukiwaniu dawki nikotyny. Wyciągnęła jednego papierosa, ale natychmiast skrzywiła się i rzuciła go za siebie. Był zdecydowanie zbyt połamany. Gdzie może być ta paczka?
– A gdzie jesteś? – zapytał niepewnie, a chwile niepewności nie zdarzały mu się często. Po co w ogóle dzwonił?
– Poza domem.
Westchnął cicho, ale nie na tyle, żeby umknęło to jej czujnym uszom.
– Wiesz, Rien, z tobą nie da się dogadać.
Starała się przesłać mu telepatycznie całą swoją nienawiść, ale najwyraźniej nie podziałało, bo mówił dalej. Przestała go słuchać. Spojrzała na wymizerowaną trawę, odsłaniającą coraz większe połacie ziemi. Nerwowo podciągnęła szalik, zakrywając nos, by zaraz ściągnąć go z powrotem.
– …Prawda? Rien, jesteś tam?
– Nie.
– Nieprawda czy cię nie ma?
– Nieprawda.
– Dlaczego ty się nigdy ze mną nie zgadzasz?
Tak bardzo chciała wrócić do domu, ale nie mogła. Musiała odbyć pokutę do końca, śmierdzieć papierosami, odmrozić sobie tyłek i siedzieć tu do rana.
– Rien?
– Dla zasady.
Zamilkł. W końcu zamknął te przeklęte usta. Ten przeklęty człowiek. Nienawidziła Go całą sobą.
– Masz w ogóle ochotę ze mną rozmawiać?
Nie. Nienawidziła Go, nie chciała mieć z Nim nic wspólnego. Ale wciąż była tchórzem.
– Średnio.
– Aha. To ja zadzwonię później – odparł po chwili.
Później, czyli nigdy. Nie zadzwoni, ona będzie musiała to zrobić. Bo w końcu nie wytrzyma i znów będzie musiała się z Nim spotkać. Ale On nie zadzwoni. O nie, nie ma szans.
Sygnał przerwanego połączenia uświadomił jej, że nie odpowiedziała. Cholera. To ona miała niedbale wcisnąć czerwoną słuchawkę na skwitowanie jakiegoś uszczypliwego monologu, po którym znowu to On pragnąłby jej. Nie, nie znowu. On nigdy jej nie pragnął. Nawet nie zdążył delikatnie chcieć i już ją miał, a co dopiero pragnąć. Parszywy…
Wzdrygnęła się w reakcji na ogarniającą ją gęsią skórkę. Jakie to wszystko było bezsensowne. Miała ochotę krzyczeć, miotać się, rzucać wszystkim, co tylko wpadnie jej w dłonie. Zamiast tego zamknęła oczy i oparła głowę na kolanach. Potworny chłód opanowywał jej ciało, zdobywał je z zewnątrz i od środka. Ile to już trwało?
Wolała o tym nie myśleć.
*
Wyglądała jak lalka ludzkich rozmiarów, wbijając w przestrzeń puste spojrzenie. Twarz zdawała się zupełnie pozbawiona wyrazu, sprawiała wrażenie, że dziewczyna nigdy nie doświadczała żadnych emocji. Siedziała spokojnie, nieruchomo, mijana niczym rzeźba wkomponowana w przestrzeń tak idealnie, że aż niewidoczna. Chłodne powietrze otaczało ją ścisłym kokonem, nie dopuszczając nikogo. Do czasu, kiedy zjawił się ten mężczyzna. Wysoki i postawny z delikatnym uśmiechem błąkającym się w kąciku ust. Usiadł na schodkach tuż obok niej, jakby przez całe życie ćwiczył ten prosty ruch. Jakby całe życie reżyserował chwilę, w której zakłóci jej przestrzeń, w której wtargnie w jej życie zupełnie nieproszony.
Rien nie poruszyła się. Nawet na niego nie spojrzała. Miała nadzieję, że mężczyzna należy do tych, którzy, ignorowani konsekwentnie, w końcu odejdą. Ale nie należał. Do głowy uderzył jej intensywny zapach wody kolońskiej. Wypełnił jej świadomość, rozkochując w jednej chwili, moment później doprowadzając ją do nienawiści.
– Masz może ogień? – zapytał w końcu mężczyzna głębokim, delikatnie zachrypniętym głosem. Odwróciła głowę, zerkając na trawę byle dalej od nieznajomego. Uznając to za przyzwolenie, złapał zapalniczkę spoczywającą przy jej stopie. Przez cały czas wpatrywał się w nią przenikliwie, zapisując w pamięci skomplikowany schemat ułożenia jej włosów. Niespiesznie zapalił papierosa, wyciągniętego z kieszeni beżowej marynarki i wypuścił dym w jej kierunku, dając do zrozumienia na co patrzy. Wiedziała to i tak, czuła jego spojrzenie tak dokładnie, jakby to jego dłonie błądziły po jej ciele. Skuliła się pod nagłym wrażeniem nagości. Była obnażona jak ta przeklęta kobieta na zapalniczce.
– Jestem Bruce.
Milczała uparcie, ignorując jego słowa. Nie chciała, żeby tu był. Nie chciała, żeby cokolwiek zakłócało jej karę.
– W domyśle było „a ty?”. Nie przedstawisz się?
Nie. Nie miała zamiaru wdawać się w rozmowę z nim ani z nikim innym. Wypowiedziała już tego dnia wystarczająco wiele słów, zrobiła dziś wystarczająco dużo rzeczy, których nie powinna.
– Trudno.
Nie tak to sobie wyobrażał, ale z drugiej strony wiedział, że inaczej być nie może. Nie należała do kobiet łatwych do rozgryzienia, w końcu siedziała sama w parku w środku nocy, paląc papierosy z miną, której wolałby nie oglądać na co dzień. Mimo wszystko wyglądała olśniewająco. Jak bogini, która na chwilę zstąpiła na ziemię. Mógłby przysiąc, że w istocie otaczało ją pastelowe, przytłumione światło. Sam nie wiedząc kiedy, zaczął mówić. Przysięgał sobie, że tego nie zrobi, ale teraz nie miało to znaczenia. Zrobiłby wszystko żeby usłyszeć jej głos. Skoro już odważył się do niej podejść… Pierwszy raz cieszył się z tego, że po pracy zboczył do pobliskiego baru.
– Wiesz, w zasadzie to nie palę…
Wciąż nie zmieniała pozycji, starając się siłą woli zmusić go do zamknięcia ust i zniknięcia. Chciała, żeby poszedł hodować raka w innym miejscu i zostawił ją samą ze sobą.
– Widuję cię tu od jakiegoś czasu i, szczerze mówiąc, nurtuje mnie co tu robisz o tak później porze.
Już w chwili wypowiadania kolejnych słów, czuł jak głupio brzmią. Zachowywał się jak nastolatek, a nie poważny, dojrzały mężczyzna. Z pewnością zbyt dojrzały dla takiej dziewczyny jak ona. Gdyby tylko potrafił się powstrzymać i odejść, zachowując resztki dumy… Niestety alkohol, który wypił tego wieczora spokojnie panoszył się w jego organizmie, nie pozwalając zachowywać się odpowiedzialnie. Był pewien, że gdy tylko wytrzeźwieje będzie bardzo żałował. Z drugiej strony jego świadomość wciąż skupiała się na wściekłości na Brittany, napędzając pijacki słowotok.
– Pewnie to samo, co ja.
Banalność tej jednostronnej rozmowy uderzała go coraz bardziej. Już dawno nie czuł się tak potwornie żałosny, jak teraz. Uczucia prowadziły w nim szaleńczą, dziwnie wyrównaną walkę.
– Powiem ci, że kiedy zobaczyłem cię tu po raz pierwszy, to przez tydzień zastanawiałem się, skąd się tu wzięłaś. Taka piękna i spokojna, jakbyś po prostu pojawiła się w tym miejscu i miała tu pozostać na zawsze. Przez całe czterdzieści jeden lat mojego życia nie widziałem czegoś takiego. Od pierwszego zerknięcia wiedziałem, że jesteś jedyną formą sztuki, którą byłbym w stanie oglądać na okrągło, nie nudząc się ani trochę…
Już dawno przestała go słuchać i teraz spokojnym ruchem wyciągnęła telefon z kieszeni i wsunęła go do torby. Podniosła się trochę zbyt szybko, ale natychmiast opanowała zawroty głowy. Wciąż na niego nie spoglądając, ruszyła przed siebie. Znów miała wrażenie, że na świecie nie ma niczego prócz niej i cichego stukotu jej kroków. Metro wyszło jej na spotkanie, mrugając zaczepnie światłami neonów. Zbiegła po schodkach, goniona dziwną melodią ulicy. W wagonie skupiła się na swoim odbiciu w szybie, zastanawiając się czy rzeczywiście jest tak stara i wyniszczona, na jaką wygląda. Miała wrażenie, że każdy dzień z tych dwudziestu czterech lat jej życia prowadził do nieuchronnego i nadzwyczaj szybkiego końca. Czuła się jakby przeżyła już wszystko i wszystkich. Jakby nic nie mogło jej zaskoczyć. Kiedy złapała się na tym, natychmiast zapałała do siebie obrzydzeniem. Co takiego sprawiło, że zaczęła myśleć o sobie, jak o męczennicy?

Wyjście na ulicę poprzedził, zwyczajowy już, głęboki wdech. Huk pędzących samochodów momentalnie zagłuszył jej niedorzeczne myśli. Przemknęła równymi chodnikami, pozostawiając za sobą echo kroków. Skrzypiące schody nawet nie skrzypiały tak bardzo, te dalej, które zawsze milczą, milczały i dziś. Klucz zazgrzytał cicho, acz zdecydowanie, spacyfikowany zamek ustąpił z godnością. Już od progu powitała ją jeszcze głębsza cisza, którą napawała się przez chwilę bez ruchu. W końcu pozwoliła sobie zapalić światło. Z euforią rozrzucała naokoło kolejne części garderoby, powoli zdążając do łazienki. Na samą myśl o siedzeniu w wannie jej wargi wykrzywiły się. To miał być uśmiech, ale góra chyba pomyliła im się z dołem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz