Siedziała, jak
zwykle, na tych samych schodach na obrzeżach parku. Paliła najtańsze papierosy,
a z każdym kolejnym brzydziła się siebie jeszcze bardziej i czuła, jak coraz
bardziej śmierdzi. Nienawidziła tego zapachu i smaku, ale musiała przecież
ponieść jakąś karę, oczyścić się – w końcu znowu to zrobiła. Przeklinała się w
myślach, używając najbardziej wyszukanych wiązanek, jednocześnie zaciągając się
głęboko i czując, jak ohydny dym przenika ją całą, wypierając inne zapachy.
Wypierając Jego. Powietrze robiło się coraz chłodniejsze, na dniach miał spaść
śnieg. Nienawidziła śniegu. Nienawidziła zimy.
Ludzie mijali
ją, jak zwykle bez słowa, pobieżnie na nią zerkając. Nie mogli dostrzec smukłej
sylwetki dziewczyny, ukrytej pod dużym, czarnym płaszczem, ani jej szczupłej
szyi, otulonej grubym, kremowym szalem. Filtr papierosa zdążył się już
zabrudzić czerwoną szminką, którą pomalowane były wargi dziewczyny. Spojrzenie
ciemnych oczu zawisło w przestrzeni, zerkała w głąb siebie, nie interesowało
jej otoczenie. Delikatny wiatr znów potargał burzę czekoladowych włosów, jednak
nie przyklejając żadnego kosmyka do ust. Z pobliskiej ulicy dobiegały
przytłumione dźwięki pędzących samochodów, co chwila przetykane przenikliwym
klaksonem. Środek nocy nie dawał ulgi przeciążonym wstęgom ulic. Miasto spowite
było cieniem puszystych chmur, ukrywających za sobą księżyc. Wiatr, mróz i
chmury – tylko czekać na śnieg. Cisnęła niedopałek przed siebie, od razu
zabierając się za przetrząsanie torebki w poszukiwaniu kolejnego papierosa. Zapalniczka
z wizerunkiem roznegliżowanej kobiety o obfitym biuście czekała cierpliwie,
leżąc tuż przy jej stopie. Mocniejszy podmuch wiatru doszczętnie zniszczył
ułożoną naprędce fryzurę. Pukle włosów rozsypały się swobodnie na ramiona
dziewczyny, część z nich wciąż unosiła się pod dziwnym kątem.
Telefon
zawibrował w kieszeni jej płaszcza. Na chwilę zamarła, po czym sięgnęła po
niego powoli i odebrała.
– Cześć. –
Zamknęła oczy. Jego głos rozniósł się ciepłymi, drżącymi falami po jej ciele.
Nie poruszyła się nawet o milimetr, kontrolując, spokojny i tak, oddech.
– Nawet nie
zauważyłem, że wyszłaś. Nie pożegnałaś się ani nic… – kontynuował.
Milczała.
– Rien…?
– Spałeś –
mruknęła po chwili. W słuchawce zapadła cisza. Przeniosła wzrok na czubki
swoich butów, które nie dawały ani odrobiny ciepła.
– No tak… Jesteś
już w domu?
Miał tak samo
miły głos jak zawsze.
– Nie.
Znów zapadła
krótka cisza. Nagle dziewczyna ożywiła się, z powrotem zanurzyła dłoń w torbie
w poszukiwaniu dawki nikotyny. Wyciągnęła jednego papierosa, ale natychmiast
skrzywiła się i rzuciła go za siebie. Był zdecydowanie zbyt połamany. Gdzie
może być ta paczka?
– A gdzie
jesteś? – zapytał niepewnie, a chwile niepewności nie zdarzały mu się często.
Po co w ogóle dzwonił?
– Poza domem.
Westchnął cicho,
ale nie na tyle, żeby umknęło to jej czujnym uszom.
– Wiesz, Rien, z
tobą nie da się dogadać.
Starała się
przesłać mu telepatycznie całą swoją nienawiść, ale najwyraźniej nie
podziałało, bo mówił dalej. Przestała go słuchać. Spojrzała na wymizerowaną trawę,
odsłaniającą coraz większe połacie ziemi. Nerwowo podciągnęła szalik,
zakrywając nos, by zaraz ściągnąć go z powrotem.
– …Prawda? Rien,
jesteś tam?
– Nie.
– Nieprawda czy
cię nie ma?
– Nieprawda.
– Dlaczego ty
się nigdy ze mną nie zgadzasz?
Tak bardzo
chciała wrócić do domu, ale nie mogła. Musiała odbyć pokutę do końca,
śmierdzieć papierosami, odmrozić sobie tyłek i siedzieć tu do rana.
– Rien?
– Dla zasady.
Zamilkł. W końcu
zamknął te przeklęte usta. Ten przeklęty człowiek. Nienawidziła Go całą sobą.
– Masz w ogóle
ochotę ze mną rozmawiać?
Nie.
Nienawidziła Go, nie chciała mieć z Nim nic wspólnego. Ale wciąż była tchórzem.
– Średnio.
– Aha. To ja
zadzwonię później – odparł po chwili.
Później, czyli
nigdy. Nie zadzwoni, ona będzie musiała to zrobić. Bo w końcu nie wytrzyma i
znów będzie musiała się z Nim spotkać. Ale On nie zadzwoni. O nie, nie ma szans.
Sygnał
przerwanego połączenia uświadomił jej, że nie odpowiedziała. Cholera. To ona
miała niedbale wcisnąć czerwoną słuchawkę na skwitowanie jakiegoś uszczypliwego
monologu, po którym znowu to On pragnąłby jej. Nie, nie znowu. On nigdy jej nie
pragnął. Nawet nie zdążył delikatnie chcieć i już ją miał, a co dopiero
pragnąć. Parszywy…
Wzdrygnęła się w
reakcji na ogarniającą ją gęsią skórkę. Jakie to wszystko było bezsensowne.
Miała ochotę krzyczeć, miotać się, rzucać wszystkim, co tylko wpadnie jej w
dłonie. Zamiast tego zamknęła oczy i oparła głowę na kolanach. Potworny chłód
opanowywał jej ciało, zdobywał je z zewnątrz i od środka. Ile to już trwało?
Wolała o tym nie
myśleć.
*
Wyglądała jak
lalka ludzkich rozmiarów, wbijając w przestrzeń puste spojrzenie. Twarz zdawała
się zupełnie pozbawiona wyrazu, sprawiała wrażenie, że dziewczyna nigdy nie
doświadczała żadnych emocji. Siedziała spokojnie, nieruchomo, mijana niczym
rzeźba wkomponowana w przestrzeń tak idealnie, że aż niewidoczna. Chłodne
powietrze otaczało ją ścisłym kokonem, nie dopuszczając nikogo. Do czasu, kiedy
zjawił się ten mężczyzna. Wysoki i postawny z delikatnym uśmiechem błąkającym
się w kąciku ust. Usiadł na schodkach tuż obok niej, jakby przez całe życie
ćwiczył ten prosty ruch. Jakby całe życie reżyserował chwilę, w której zakłóci
jej przestrzeń, w której wtargnie w jej życie zupełnie nieproszony.
Rien nie
poruszyła się. Nawet na niego nie spojrzała. Miała nadzieję, że mężczyzna
należy do tych, którzy, ignorowani konsekwentnie, w końcu odejdą. Ale nie
należał. Do głowy uderzył jej intensywny zapach wody kolońskiej. Wypełnił jej
świadomość, rozkochując w jednej chwili, moment później doprowadzając ją do
nienawiści.
– Masz może
ogień? – zapytał w końcu mężczyzna głębokim, delikatnie zachrypniętym głosem.
Odwróciła głowę, zerkając na trawę byle dalej od nieznajomego. Uznając to za
przyzwolenie, złapał zapalniczkę spoczywającą przy jej stopie. Przez cały czas
wpatrywał się w nią przenikliwie, zapisując w pamięci skomplikowany schemat
ułożenia jej włosów. Niespiesznie zapalił papierosa, wyciągniętego z kieszeni
beżowej marynarki i wypuścił dym w jej kierunku, dając do zrozumienia na co
patrzy. Wiedziała to i tak, czuła jego spojrzenie tak dokładnie, jakby to jego
dłonie błądziły po jej ciele. Skuliła się pod nagłym wrażeniem nagości. Była
obnażona jak ta przeklęta kobieta na zapalniczce.
– Jestem Bruce.
Milczała
uparcie, ignorując jego słowa. Nie chciała, żeby tu był. Nie chciała, żeby
cokolwiek zakłócało jej karę.
– W domyśle było
„a ty?”. Nie przedstawisz się?
Nie. Nie miała
zamiaru wdawać się w rozmowę z nim ani z nikim innym. Wypowiedziała już tego
dnia wystarczająco wiele słów, zrobiła dziś wystarczająco dużo rzeczy, których
nie powinna.
– Trudno.
Nie tak to sobie
wyobrażał, ale z drugiej strony wiedział, że inaczej być nie może. Nie należała
do kobiet łatwych do rozgryzienia, w końcu siedziała sama w parku w środku
nocy, paląc papierosy z miną, której wolałby nie oglądać na co dzień. Mimo
wszystko wyglądała olśniewająco. Jak bogini, która na chwilę zstąpiła na
ziemię. Mógłby przysiąc, że w istocie otaczało ją pastelowe, przytłumione
światło. Sam nie wiedząc kiedy, zaczął mówić. Przysięgał sobie, że tego nie
zrobi, ale teraz nie miało to znaczenia. Zrobiłby wszystko żeby usłyszeć jej
głos. Skoro już odważył się do niej podejść… Pierwszy raz cieszył się z tego,
że po pracy zboczył do pobliskiego baru.
– Wiesz, w
zasadzie to nie palę…
Wciąż nie
zmieniała pozycji, starając się siłą woli zmusić go do zamknięcia ust i
zniknięcia. Chciała, żeby poszedł hodować raka w innym miejscu i zostawił ją
samą ze sobą.
– Widuję cię tu
od jakiegoś czasu i, szczerze mówiąc, nurtuje mnie co tu robisz o tak później
porze.
Już w chwili
wypowiadania kolejnych słów, czuł jak głupio brzmią. Zachowywał się jak
nastolatek, a nie poważny, dojrzały mężczyzna. Z pewnością zbyt dojrzały dla
takiej dziewczyny jak ona. Gdyby tylko potrafił się powstrzymać i odejść,
zachowując resztki dumy… Niestety alkohol, który wypił tego wieczora spokojnie
panoszył się w jego organizmie, nie pozwalając zachowywać się odpowiedzialnie.
Był pewien, że gdy tylko wytrzeźwieje będzie bardzo żałował. Z drugiej strony
jego świadomość wciąż skupiała się na wściekłości na Brittany, napędzając
pijacki słowotok.
– Pewnie to
samo, co ja.
Banalność tej
jednostronnej rozmowy uderzała go coraz bardziej. Już dawno nie czuł się tak
potwornie żałosny, jak teraz. Uczucia prowadziły w nim szaleńczą, dziwnie
wyrównaną walkę.
– Powiem ci, że
kiedy zobaczyłem cię tu po raz pierwszy, to przez tydzień zastanawiałem się,
skąd się tu wzięłaś. Taka piękna i spokojna, jakbyś po prostu pojawiła się w
tym miejscu i miała tu pozostać na zawsze. Przez całe czterdzieści jeden lat
mojego życia nie widziałem czegoś takiego. Od pierwszego zerknięcia wiedziałem,
że jesteś jedyną formą sztuki, którą byłbym w stanie oglądać na okrągło, nie
nudząc się ani trochę…
Już dawno
przestała go słuchać i teraz spokojnym ruchem wyciągnęła telefon z kieszeni i
wsunęła go do torby. Podniosła się trochę zbyt szybko, ale natychmiast
opanowała zawroty głowy. Wciąż na niego nie spoglądając, ruszyła przed siebie.
Znów miała wrażenie, że na świecie nie ma niczego prócz niej i cichego stukotu
jej kroków. Metro wyszło jej na spotkanie, mrugając zaczepnie światłami neonów.
Zbiegła po schodkach, goniona dziwną melodią ulicy. W wagonie skupiła się na
swoim odbiciu w szybie, zastanawiając się czy rzeczywiście jest tak stara i
wyniszczona, na jaką wygląda. Miała wrażenie, że każdy dzień z tych dwudziestu
czterech lat jej życia prowadził do nieuchronnego i nadzwyczaj szybkiego końca.
Czuła się jakby przeżyła już wszystko i wszystkich. Jakby nic nie mogło jej
zaskoczyć. Kiedy złapała się na tym, natychmiast zapałała do siebie
obrzydzeniem. Co takiego sprawiło, że zaczęła myśleć o sobie, jak o męczennicy?
Wyjście na ulicę
poprzedził, zwyczajowy już, głęboki wdech. Huk pędzących samochodów momentalnie
zagłuszył jej niedorzeczne myśli. Przemknęła równymi chodnikami, pozostawiając
za sobą echo kroków. Skrzypiące schody nawet nie skrzypiały tak bardzo, te dalej,
które zawsze milczą, milczały i dziś. Klucz zazgrzytał cicho, acz zdecydowanie,
spacyfikowany zamek ustąpił z godnością. Już od progu powitała ją jeszcze
głębsza cisza, którą napawała się przez chwilę bez ruchu. W końcu pozwoliła
sobie zapalić światło. Z euforią rozrzucała naokoło kolejne części garderoby,
powoli zdążając do łazienki. Na samą myśl o siedzeniu w wannie jej wargi
wykrzywiły się. To miał być uśmiech, ale góra chyba pomyliła im się z dołem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz