Wpatrywała się bezmyślnie w lustrzane
odbicie. Zawsze miała problemy z odbiciami – hipnotyzowały ją na tyle
skutecznie, że nie była w stanie myśleć o niczym innym. Potrafiła godzinami
oglądać raczej przeciętną twarz o wydatnych kościach policzkowych i wiecznie
zaciśniętych ustach.
Jestem Rien, powtarzała wtedy w myślach, jestem niczym. Sianie defetyzmu
we własnym umyśle szło jej fantastycznie.
Głębokie westchnienie przebiło się przez
gęstą ciszę zalegającą w płucach. Gromadziła się tam zdecydowanie zbyt długo,
zatykając gardło, utrudniając oddychanie. Rien rozejrzała się niechętnie po
nieznanej łazience, choć tak naprawdę nie zwracała uwagi na to co widzi. Po
chwili otworzyła ostrożnie drzwi i wychyliła głowę z dużej, jasnej toalety.
Ciemne oczy przebiegły nerwowo po obcym korytarzu, obcej podłodze, obcych książkach
na półce. Po raz kolejny poprawiła węzeł szlafroka, niepewność wyzierała z
każdego jej ruchu.
Nienawidziła tych napadów, ojciec dawno
temu miewał takie same – wylewy bólu i przerażenia zupełnie go obezwładniały.
Wypadał z ustalonego rytmu, często pod wpływem chwili robił rzeczy zupełnie
szalone. Pamiętała, jak kiedyś wróciła do domu – miała może dwanaście lat – a
jego nie było. Była zbyt przerażona, żeby prosić kogokolwiek o pomoc, w związku
z czym przez kilka godzin błąkała się po miasteczku, zaglądając w każde
miejsce. Znalazła go w końcu w parku, siedział na ławce na wpół zamarznięty,
zgrabiałe dłonie zaciskając na naszyjniku matki. Przez chwilę wpatrywała się w
łzy zamarznięte na jego policzkach, gęsią skórkę wyraźnie rysującą się na
nieosłoniętych ramionach. Najgorsze było to, że siedziałby tam aż do końca, aż
serce przestałoby pompować zgęstniałą krew.
Zarzuciła na ramiona ojca koc, którym
otuliła się wychodząc, i pocierała zmarznięte dłonie, próbując choć trochę go
ogrzać. Nawet nie pomyślała o tym, żeby zawieźć go do szpitala, wiedziała że by
tego nie zniósł. W obliczu takich sytuacji musieli być samowystarczalni, nie
mogli liczyć na niczyje wsparcie.
Pokręciła głową, pozbywając się
nieprzyjemnego wspomnienia i wyszła na korytarz – jasne stopy głucho uderzały o
drewnianą posadzkę. Pięty niedostrzegalnie zapadały się w bukową twardość. Pac,
pac – stawiała krok za krokiem, parła do przodu, nie wiedząc nawet gdzie jest.
– Co to za miejsce? Gdzie jestem? –
zapytała pustkę, wsłuchując się w odległy uliczny gwar. Niemal podskoczyła, gdy
z tyłu dobiegła zdecydowana odpowiedź:
– U mnie w domu. Chodź, zrobiłem ci
herbatę.
Drgnęła niepewnie, wsłuchując się w
charakterystyczny głos.
– Za nic nie chciałaś powiedzieć gdzie
mieszkasz, więc zabrałem cię do siebie. Taksówkarz był przekonany, że wiezie
porywacza i jego ofiarę. – Zaśmiał się krótko. – Ledwo dał się przekonać, żeby
nie dzwonić na policję, co ty brałaś?
Natłok słów zatańczył w bolącej głowie. Co
brała?
– Nie wiem, musiałam przedawkować myślenie
– mruknęła bardziej do siebie, ale on i tak usłyszał. Roześmiał się głośno,
trzaskając czymś. Po chwili zastanowienia podążyła za głosem. Stanęła w wejściu
do kuchni i zerknęła na niego nieufnie. Nie chciało jej opuścić dziwne
wrażenie, zaciskała dłonie na ramionach, ręce skrzyżowane na piersi, postawa
obronna.
Wyrwało mu się powolne spojrzenie, zaraz
jednak wrócił do ustawiania spodków na stole.
– Dlaczego nie masz nic na stopach? –
fuknął. – Przecież jest obrzydliwie zimno, prawie zamarzłaś tam w parku. I włosy
mokre, a pokazywałem ci, gdzie leży suszarka.
– Pokazywałeś. – Pokiwała głową, choć nie
potrafiła sobie tego przypomnieć.
– Dałem ci ubrania, czemu ich nie
założyłaś? – W końcu stanął prosto i patrzył na nią bez najmniejszego ruchu,
przebiegając wzrokiem po mokrych włosach, rozchylonych wargach. – Masz okropnie
podkrążone oczy.
– Nie były moje, mam własne, gdzie są?
– W pralce. Całe brudne, mokre, nie
mogłabyś ich włożyć przecież.
– Nie mogłabym…
Wbiła wzrok w podłogę, jasne kafelki były
zadziwiająco czyste. Takie duże mieszkanie, a tak ładnie utrzymane.
Niesprecyzowane myśli, krążące wokół porządku, zainfekowały jej umysł.
– Usiądź. – Odsunął jedno z krzeseł i
czekał, zmęczone spojrzenie zawisło na jej twarzy. Nie wiedział co robi, miał
wrażenie, że nie panuje nad swoim ciałem, każda wykonywana czynność była
bardziej mechaniczna od poprzedniej. Jego własne pozostały tylko oczy, śledzące
każdy jej ruch, delikatne drgnięcie ust, trzepot powiek. Taka piękna…
– Wtedy w parku… – zawiesił głos. – Nie
wiem czy w ogóle pamiętasz, ale ja tak, wstyd mi na samą myśl, przepraszam.
Liczył, że chociaż na niego zerknie – nic
z tego, patrzyła wciąż na swoje stopy, powoli poruszała palcami u nóg.
– Próbowałem do ciebie dzwonić, ale numer
był zły, odbierał jakiś chłopak, dziwił się. Nic dziwnego, że zostawiłaś zły
numer, nie dziwię się, byłem natrętny, przepraszam. Wypiłem zbyt dużo, choć
zazwyczaj nie piję, w dodatku to nie był mój najlepszy dzień, a ty tam byłaś –
na mojej drodze, jak zwykle… Przepraszam, to było zupełnie niepotrzebne.
Ile słów, zupełnie bez sensu, On nigdy
tyle nie mówił… Zaraz… Numer? Szybki ciąg skojarzeń zaowocował wspomnieniem o
serwetce. Gwałtownie wciągnęła powietrze, łzy napłynęły jej do oczu, musiała
mrugać gęsto zupełnie jak bohaterki starych filmów. Przestraszony, pełen
nadziei wzrok wbił się w niego z pełną mocą.
– Masz… – Głos odmówił jej posłuszeństwa,
słowa uwięzły w gardle, odchrząknęła zdesperowana. – Masz ją?
Urwany szept opuścił usta tuż po tym, jak
pokonała dzielący ich dystans i stanęła z nim twarzą w twarz. Twarzą w tors –
był zaskakująco wysoki, nawet lekko się garbiąc przewyższał ją o głowę.
– Ją? – powtórzył powoli zaszokowany nagłą
bliskością, zapach szamponu otulił go, przypominając o Brittany, ale
jednocześnie – oto miał przed sobą dziewczynę z parku. Tak blisko, że
wystarczyło się tylko wyprostować, a otarłby się o jej idealne, napięte ciało.
Dziwne rozdwojenie pozbawiło go tchu, przez chwilę był pewien, że stoją przed
nim obie, różniąc się wszystkim.
Trwali tak przez chwilę niezdolni do
wypowiedzenia choćby jednego słowa. Buzujące emocje zamieniły się w napięcie.
Galopujące myśli krążyły między nimi, przybierając niemal materialną postać.
– Czy ją masz? Serwetkę? Czy masz?
Delikatnie rozchylone usta, w końcu
pozbawione barwiącego dotyku szminki, w końcu naturalne i jej, drżały lekko,
jakby przytłoczone nadmiarem słów, które tak chciała z siebie wyrzucić. Czy ją
miał? Zamyślił się przez chwilę.
– Tak – odparł po chwili z lekkim
wahaniem. – Powinna gdzieś być.
Obezwładniająca ulga spłynęła na nią w
jednej chwili, niemal zwalając z nóg. Kolana zadrżały lekko, palce zacisnęły
się na jego ramieniu, lekko go odpychając. Szukaj, przynieś, zdawała się mówić
jej postawa, płytki urywany oddech, napięta do granic możliwości. Momentalnie
otrzeźwiał, wyrwał się spod jej uroku i odstąpił do tyłu, towarzyszące mu
mrowienie w ramieniu nadal mieszało w głowie. Odwrócił się.
– Co, potrzebujesz jej dla kolejnych
natrętów? – sarknął, by po chwili oddalić się do pokoju. Przeklęta serwetka,
przeklęta dziewczyna, przeklęta noc, co też mu wpadło do głowy, żeby wracać do
domu na pieszo?! Zacisnął zęby, co jeszcze podkreśliło szerokość szczęki, i
zabrał się za przetrząsanie szafek, obiecując sobie nie odzywać się więcej.
Puściła jego uwagę mimo uszu i usiadła
przy dużym, białym stole, dłoń wyciągnęła się do kubka z herbatą, kwaśny aromat
na chwilę ukoił zmysły. Mięśnie rozluźniły się, korzystając z chwili
wytchnienia, już wszystko będzie dobrze, przez chwilę usta drgały – jakby w
próbie uformowania uśmiechu – ale zaraz przestały. Było zbyt dobrze, żeby
tracić nerwy na uśmiechanie się. Dźwięki dobiegające z pokoju brzmiały jak
najsłodsza muzyka, delikatnie gładziły jej jaźń. Łyk herbaty przyniósł ciepło,
które natychmiast rozpłynęło się po całym ciele. Na tle nocy, wpadającej do
środka przez okno, szczupła twarz wydawała się jeszcze bledsza.
– Mam! – stłumiony krzyk tylko
przypieczętował błogość ją ogarniającą. Bruce pojawił się w kuchni, poprzedzony
cichym szuraniem kapci. Bardzo starał się na nią nie patrzeć, skupiał wzrok na
dłoni, w której trzymał wymiętą serwetkę. Położył ją na stole, po czym usiadł
naprzeciwko dziewczyny. Ona natomiast przyglądała mu się bez skrępowania,
śledząc linie delikatnych zmarszczek wokół oczu. Przez chwilę zachwyciła się
czystym, niczym niezmąconym błękitem tęczówek – każdy człowiek mający
jakikolwiek zmysł artystyczny by to zrobił, skonstatowała, upijając kolejny łyk
gorącego napoju. Gdyby była kotem w tym momencie zwinęłaby się w kłębek i
zasnęła, mrucząc donośnie – odzyskała serwetkę, nie zamarzła na ulicy i w
dodatku dostała gorącą herbatę. Czego chcieć więcej?
– Pewnie będziesz chciała wyjść, jak tylko
twoje ubrania się upiorą – mruknął Bruce, coraz bardziej żałując tego, że
zabrał ją do domu. Ta przedziwna dziewczyna budziła w nim zupełnie skrajne
uczucia, w jednej chwili rozpływał się nad jej urodą i delikatnością, by w
następnej nie móc na nią patrzeć – przecież to tylko dziecko, niewiele starsze
od jego syna. Z wiekiem robił się żałosny, pomyśleć, że nigdy nie chciał
uwierzyć kolegom w to śmieszne oglądanie się za młodszymi, w końcu był z
Brittany taki szczęśliwy.
Wpatrywała się w niego intensywnie, chcąc
skłonić do podniesienia wzroku.
– Pewnie tak – odparła po chwili,
wyciągając nogi przed siebie, co nie umknęło jego uwadze. Miała niesamowicie
szczupłe łydki, zastanawiał się jak może być taka śliczna, ważąc pewnie z
dwadzieścia kilogramów. Był pewien, że uprawiając z nią seks nie można było się
skupić na niczym, prócz liczenia żeber.
Uprawiając z nią seks?
Przeklęta myśl wbiła się klinem w jego
świadomość, nie chcąc zniknąć. Skąd w ogóle przyszedł mu do głowy taki pomysł?
Ukrył twarz w dłoniach. To obrzydliwe.
W salonie rozdzwonił się telefon, ale
żadne z nich się nie poruszyło. Po chwili rozległ się przeciągły dźwięk
automatycznej sekretarki i głos jego żony.
– Bruce? Jesteś tam? Pewnie już śpisz… To
szalone dzwonić o tej godzinie, jest środek nocy, wiem, ale spotkałam
przyjaciółkę, Janice, pamiętasz ją? Bardzo wysoka, ma takie piękne włosy. W
każdym razie wyobraź sobie, że w zeszłym tygodniu nakryła Chucka na zdradzie,
okropne, podobno miał romans już od roku, rozumiesz? Rok to szmat czasu…
Pogawędziłyśmy sobie trochę, wypiłyśmy trochę wina i tak pomyślałam… Tak sobie
pomyślałam, że mam ogromne szczęście, że jesteś. – Na chwilę zamilkła, słychać
było tylko cichą muzykę lecącą gdzieś w tle. – Także dzwonię o tej szalonej
godzinie, żeby ci powiedzieć, że cię kocham. Kocham i tęsknię, i dziękuję.
Dobranoc.
Cichy sygnał skończonego połączenia.
Kłujące uczucie rozbicia. Irracjonalne poczucie winy.
Rien poruszyła się nerwowo, oblizała usta
i odstawiła kubek na blat.
– To była twoja żona? – zapytała,
podnosząc się. Chwyciła kurczowo serwetkę.
Przez chwilę milczał zupełnie
przytłoczony, dziwna pustka zalęgła się w trzewiach.
– Chyba powinnaś już iść.
Fochy, fochy, fochy! Trzeba pisać Szamanowi jak się przenosi! Tak samo później ma pisać, jak doda kolejną część. Subskrypcja po to jest,żeby też informować, ło!
OdpowiedzUsuńNastępnym razem będę pamiętać, serio, serio, a nawet słowo skauta!
UsuńDobro, teraz Szaman też użytkownik blogspota, to sobie dodał do obserwowanych :p :p
Usuń