poniedziałek, 9 lipca 2012

6 grudnia 2010


Wpatrywała się bezmyślnie w lustrzane odbicie. Zawsze miała problemy z odbiciami – hipnotyzowały ją na tyle skutecznie, że nie była w stanie myśleć o niczym innym. Potrafiła godzinami oglądać raczej przeciętną twarz o wydatnych kościach policzkowych i wiecznie zaciśniętych ustach.
Jestem Rien, powtarzała wtedy w myślach, jestem niczym. Sianie defetyzmu we własnym umyśle szło jej fantastycznie.
Głębokie westchnienie przebiło się przez gęstą ciszę zalegającą w płucach. Gromadziła się tam zdecydowanie zbyt długo, zatykając gardło, utrudniając oddychanie. Rien rozejrzała się niechętnie po nieznanej łazience, choć tak naprawdę nie zwracała uwagi na to co widzi. Po chwili otworzyła ostrożnie drzwi i wychyliła głowę z dużej, jasnej toalety. Ciemne oczy przebiegły nerwowo po obcym korytarzu, obcej podłodze, obcych książkach na półce. Po raz kolejny poprawiła węzeł szlafroka, niepewność wyzierała z każdego jej ruchu.
Nienawidziła tych napadów, ojciec dawno temu miewał takie same – wylewy bólu i przerażenia zupełnie go obezwładniały. Wypadał z ustalonego rytmu, często pod wpływem chwili robił rzeczy zupełnie szalone. Pamiętała, jak kiedyś wróciła do domu – miała może dwanaście lat – a jego nie było. Była zbyt przerażona, żeby prosić kogokolwiek o pomoc, w związku z czym przez kilka godzin błąkała się po miasteczku, zaglądając w każde miejsce. Znalazła go w końcu w parku, siedział na ławce na wpół zamarznięty, zgrabiałe dłonie zaciskając na naszyjniku matki. Przez chwilę wpatrywała się w łzy zamarznięte na jego policzkach, gęsią skórkę wyraźnie rysującą się na nieosłoniętych ramionach. Najgorsze było to, że siedziałby tam aż do końca, aż serce przestałoby pompować zgęstniałą krew.
Zarzuciła na ramiona ojca koc, którym otuliła się wychodząc, i pocierała zmarznięte dłonie, próbując choć trochę go ogrzać. Nawet nie pomyślała o tym, żeby zawieźć go do szpitala, wiedziała że by tego nie zniósł. W obliczu takich sytuacji musieli być samowystarczalni, nie mogli liczyć na niczyje wsparcie.
Pokręciła głową, pozbywając się nieprzyjemnego wspomnienia i wyszła na korytarz – jasne stopy głucho uderzały o drewnianą posadzkę. Pięty niedostrzegalnie zapadały się w bukową twardość. Pac, pac – stawiała krok za krokiem, parła do przodu, nie wiedząc nawet gdzie jest.
– Co to za miejsce? Gdzie jestem? – zapytała pustkę, wsłuchując się w odległy uliczny gwar. Niemal podskoczyła, gdy z tyłu dobiegła zdecydowana odpowiedź:
– U mnie w domu. Chodź, zrobiłem ci herbatę.
Drgnęła niepewnie, wsłuchując się w charakterystyczny głos.
– Za nic nie chciałaś powiedzieć gdzie mieszkasz, więc zabrałem cię do siebie. Taksówkarz był przekonany, że wiezie porywacza i jego ofiarę. – Zaśmiał się krótko. – Ledwo dał się przekonać, żeby nie dzwonić na policję, co ty brałaś?
Natłok słów zatańczył w bolącej głowie. Co brała?
– Nie wiem, musiałam przedawkować myślenie – mruknęła bardziej do siebie, ale on i tak usłyszał. Roześmiał się głośno, trzaskając czymś. Po chwili zastanowienia podążyła za głosem. Stanęła w wejściu do kuchni i zerknęła na niego nieufnie. Nie chciało jej opuścić dziwne wrażenie, zaciskała dłonie na ramionach, ręce skrzyżowane na piersi, postawa obronna.
Wyrwało mu się powolne spojrzenie, zaraz jednak wrócił do ustawiania spodków na stole.
– Dlaczego nie masz nic na stopach? – fuknął. – Przecież jest obrzydliwie zimno, prawie zamarzłaś tam w parku. I włosy mokre, a pokazywałem ci, gdzie leży suszarka.
– Pokazywałeś. – Pokiwała głową, choć nie potrafiła sobie tego przypomnieć.
– Dałem ci ubrania, czemu ich nie założyłaś? – W końcu stanął prosto i patrzył na nią bez najmniejszego ruchu, przebiegając wzrokiem po mokrych włosach, rozchylonych wargach. – Masz okropnie podkrążone oczy.
– Nie były moje, mam własne, gdzie są?
– W pralce. Całe brudne, mokre, nie mogłabyś ich włożyć przecież.
– Nie mogłabym…
Wbiła wzrok w podłogę, jasne kafelki były zadziwiająco czyste. Takie duże mieszkanie, a tak ładnie utrzymane. Niesprecyzowane myśli, krążące wokół porządku, zainfekowały jej umysł.
– Usiądź. – Odsunął jedno z krzeseł i czekał, zmęczone spojrzenie zawisło na jej twarzy. Nie wiedział co robi, miał wrażenie, że nie panuje nad swoim ciałem, każda wykonywana czynność była bardziej mechaniczna od poprzedniej. Jego własne pozostały tylko oczy, śledzące każdy jej ruch, delikatne drgnięcie ust, trzepot powiek. Taka piękna…
– Wtedy w parku… – zawiesił głos. – Nie wiem czy w ogóle pamiętasz, ale ja tak, wstyd mi na samą myśl, przepraszam.
Liczył, że chociaż na niego zerknie – nic z tego, patrzyła wciąż na swoje stopy, powoli poruszała palcami u nóg.
– Próbowałem do ciebie dzwonić, ale numer był zły, odbierał jakiś chłopak, dziwił się. Nic dziwnego, że zostawiłaś zły numer, nie dziwię się, byłem natrętny, przepraszam. Wypiłem zbyt dużo, choć zazwyczaj nie piję, w dodatku to nie był mój najlepszy dzień, a ty tam byłaś – na mojej drodze, jak zwykle… Przepraszam, to było zupełnie niepotrzebne.
Ile słów, zupełnie bez sensu, On nigdy tyle nie mówił… Zaraz… Numer? Szybki ciąg skojarzeń zaowocował wspomnieniem o serwetce. Gwałtownie wciągnęła powietrze, łzy napłynęły jej do oczu, musiała mrugać gęsto zupełnie jak bohaterki starych filmów. Przestraszony, pełen nadziei wzrok wbił się w niego z pełną mocą.
– Masz… – Głos odmówił jej posłuszeństwa, słowa uwięzły w gardle, odchrząknęła zdesperowana. – Masz ją?
Urwany szept opuścił usta tuż po tym, jak pokonała dzielący ich dystans i stanęła z nim twarzą w twarz. Twarzą w tors – był zaskakująco wysoki, nawet lekko się garbiąc przewyższał ją o głowę.
– Ją? – powtórzył powoli zaszokowany nagłą bliskością, zapach szamponu otulił go, przypominając o Brittany, ale jednocześnie – oto miał przed sobą dziewczynę z parku. Tak blisko, że wystarczyło się tylko wyprostować, a otarłby się o jej idealne, napięte ciało. Dziwne rozdwojenie pozbawiło go tchu, przez chwilę był pewien, że stoją przed nim obie, różniąc się wszystkim.
Trwali tak przez chwilę niezdolni do wypowiedzenia choćby jednego słowa. Buzujące emocje zamieniły się w napięcie. Galopujące myśli krążyły między nimi, przybierając niemal materialną postać.
– Czy ją masz? Serwetkę? Czy masz?
Delikatnie rozchylone usta, w końcu pozbawione barwiącego dotyku szminki, w końcu naturalne i jej, drżały lekko, jakby przytłoczone nadmiarem słów, które tak chciała z siebie wyrzucić. Czy ją miał? Zamyślił się przez chwilę.
– Tak – odparł po chwili z lekkim wahaniem. – Powinna gdzieś być.
Obezwładniająca ulga spłynęła na nią w jednej chwili, niemal zwalając z nóg. Kolana zadrżały lekko, palce zacisnęły się na jego ramieniu, lekko go odpychając. Szukaj, przynieś, zdawała się mówić jej postawa, płytki urywany oddech, napięta do granic możliwości. Momentalnie otrzeźwiał, wyrwał się spod jej uroku i odstąpił do tyłu, towarzyszące mu mrowienie w ramieniu nadal mieszało w głowie. Odwrócił się.
– Co, potrzebujesz jej dla kolejnych natrętów? – sarknął, by po chwili oddalić się do pokoju. Przeklęta serwetka, przeklęta dziewczyna, przeklęta noc, co też mu wpadło do głowy, żeby wracać do domu na pieszo?! Zacisnął zęby, co jeszcze podkreśliło szerokość szczęki, i zabrał się za przetrząsanie szafek, obiecując sobie nie odzywać się więcej.
Puściła jego uwagę mimo uszu i usiadła przy dużym, białym stole, dłoń wyciągnęła się do kubka z herbatą, kwaśny aromat na chwilę ukoił zmysły. Mięśnie rozluźniły się, korzystając z chwili wytchnienia, już wszystko będzie dobrze, przez chwilę usta drgały – jakby w próbie uformowania uśmiechu – ale zaraz przestały. Było zbyt dobrze, żeby tracić nerwy na uśmiechanie się. Dźwięki dobiegające z pokoju brzmiały jak najsłodsza muzyka, delikatnie gładziły jej jaźń. Łyk herbaty przyniósł ciepło, które natychmiast rozpłynęło się po całym ciele. Na tle nocy, wpadającej do środka przez okno, szczupła twarz wydawała się jeszcze bledsza.
– Mam! – stłumiony krzyk tylko przypieczętował błogość ją ogarniającą. Bruce pojawił się w kuchni, poprzedzony cichym szuraniem kapci. Bardzo starał się na nią nie patrzeć, skupiał wzrok na dłoni, w której trzymał wymiętą serwetkę. Położył ją na stole, po czym usiadł naprzeciwko dziewczyny. Ona natomiast przyglądała mu się bez skrępowania, śledząc linie delikatnych zmarszczek wokół oczu. Przez chwilę zachwyciła się czystym, niczym niezmąconym błękitem tęczówek – każdy człowiek mający jakikolwiek zmysł artystyczny by to zrobił, skonstatowała, upijając kolejny łyk gorącego napoju. Gdyby była kotem w tym momencie zwinęłaby się w kłębek i zasnęła, mrucząc donośnie – odzyskała serwetkę, nie zamarzła na ulicy i w dodatku dostała gorącą herbatę. Czego chcieć więcej?
– Pewnie będziesz chciała wyjść, jak tylko twoje ubrania się upiorą – mruknął Bruce, coraz bardziej żałując tego, że zabrał ją do domu. Ta przedziwna dziewczyna budziła w nim zupełnie skrajne uczucia, w jednej chwili rozpływał się nad jej urodą i delikatnością, by w następnej nie móc na nią patrzeć – przecież to tylko dziecko, niewiele starsze od jego syna. Z wiekiem robił się żałosny, pomyśleć, że nigdy nie chciał uwierzyć kolegom w to śmieszne oglądanie się za młodszymi, w końcu był z Brittany taki szczęśliwy.
Wpatrywała się w niego intensywnie, chcąc skłonić do podniesienia wzroku.
– Pewnie tak – odparła po chwili, wyciągając nogi przed siebie, co nie umknęło jego uwadze. Miała niesamowicie szczupłe łydki, zastanawiał się jak może być taka śliczna, ważąc pewnie z dwadzieścia kilogramów. Był pewien, że uprawiając z nią seks nie można było się skupić na niczym, prócz liczenia żeber.
Uprawiając z nią seks?
Przeklęta myśl wbiła się klinem w jego świadomość, nie chcąc zniknąć. Skąd w ogóle przyszedł mu do głowy taki pomysł? Ukrył twarz w dłoniach. To obrzydliwe.
W salonie rozdzwonił się telefon, ale żadne z nich się nie poruszyło. Po chwili rozległ się przeciągły dźwięk automatycznej sekretarki i głos jego żony.
– Bruce? Jesteś tam? Pewnie już śpisz… To szalone dzwonić o tej godzinie, jest środek nocy, wiem, ale spotkałam przyjaciółkę, Janice, pamiętasz ją? Bardzo wysoka, ma takie piękne włosy. W każdym razie wyobraź sobie, że w zeszłym tygodniu nakryła Chucka na zdradzie, okropne, podobno miał romans już od roku, rozumiesz? Rok to szmat czasu… Pogawędziłyśmy sobie trochę, wypiłyśmy trochę wina i tak pomyślałam… Tak sobie pomyślałam, że mam ogromne szczęście, że jesteś. – Na chwilę zamilkła, słychać było tylko cichą muzykę lecącą gdzieś w tle. – Także dzwonię o tej szalonej godzinie, żeby ci powiedzieć, że cię kocham. Kocham i tęsknię, i dziękuję. Dobranoc.
Cichy sygnał skończonego połączenia. Kłujące uczucie rozbicia. Irracjonalne poczucie winy.
Rien poruszyła się nerwowo, oblizała usta i odstawiła kubek na blat.
– To była twoja żona? – zapytała, podnosząc się. Chwyciła kurczowo serwetkę.
Przez chwilę milczał zupełnie przytłoczony, dziwna pustka zalęgła się w trzewiach.
– Chyba powinnaś już iść.


3 komentarze:

  1. Fochy, fochy, fochy! Trzeba pisać Szamanowi jak się przenosi! Tak samo później ma pisać, jak doda kolejną część. Subskrypcja po to jest,żeby też informować, ło!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Następnym razem będę pamiętać, serio, serio, a nawet słowo skauta!

      Usuń
    2. Dobro, teraz Szaman też użytkownik blogspota, to sobie dodał do obserwowanych :p :p

      Usuń