niedziela, 8 lipca 2012

29 listopada 2010


Wąskie ulice miasta spływały deszczem, który padał nieprzerwanie od ranka. Ciemne burzowe chmury wisiały nisko, opierając się o dachy wieżowców. Temperatura od kilku dni spadała drastycznie, nie pozwalając zapomnieć o zimie, nadchodzącej wielkimi krokami. Nie było jednak jeszcze na tyle zimno, żeby spadły deszcz zamarzał, tworząc cienką, zdradziecko śliską powłokę lodu na chodniku. Na razie woda częściowo wsiąkała w przemarzniętą ziemię, a częściowo skupiała się w kałuże, odbijając zakapturzonych przechodniów.
Jednym z nich była Rien przytrzymująca kaptur kurtki przeciwdeszczowej naciągnięty głęboko na głowę, odsłaniając niewiele poza ostro zakończoną brodą, wykrzywionymi w grymasie wściekłości ustami i kilkoma kosmykami wilgotnych włosów. Dziewczyna przemierzała ulice nierównym krokiem charakterystycznym dla ludzi, których buty dawno już przemokły do cna. Wzdrygnęła się wyraźnie, próbując nie myśleć o zmarzniętych dłoniach, które już jakiś czas wcześniej zrobiły się sine i zgrabiały. W dziwny sposób ich kolor pasował do brudnoszarego odcienia za dużej na nią kurtki, ciemniejszego od elewacji zaniedbanych budynków stojących po drodze. Architektura centrum miasta dawno nie uświadczyła powiewu świeżości ani nowego zabudowania, który mógłby go wnieść. Niezbyt wysokie, góra czteropiętrowe, kamienice ograniczające drogę z obydwu stron, nie mogły poszczycić się nowatorskimi projektami. W większości jeszcze przedwojenne, były obdrapane, zakurzone, nocami straszyły skrzypiącymi drzwiami i schodami, które sprawiały wrażenie, że w każdej chwili mogą się pod przechodzącym zapaść. Mimo tego Rien je uwielbiała. W jednej z nich wynajęła mieszkanie, a raczej mieszkanko, każdego dnia na nowo zachwycając się nierówną, drewnianą podłogą, która nie pozwalała na wykonanie choćby jednego bezgłośnego kroku, malowanymi framugami okien, z których beztrosko łuszczyła się biała farba i grubymi murami, które zimą utrzymywały ciepło, a latem zapewniały chłód.
Poza tym uwielbiała patrzeć na starych ludzi, którzy zajmowali wszystkie pozostałe lokale. W jej opinii staruszkowie byli jak przykryte płachtą, dawno zapomniane dzieła sztuki, które wciąż mogły zachwycać i robiły to, kiedy spojrzało się na nie pod odpowiednim kątem.
Ulicą przejechał samochód, wzbijając w powietrze całą wodę ze sporej kałuży. Rien uchyliła się w ostatnim momencie, czując jak pojedyncze krople spadają na jej nogi. Kiedy zerknęła na chodnik, powitała ją lokalna powódź, co wywołało tylko większe skrzywienie ust. Po chwili skomplikowanych manewrów – owszem, jej buty były przemoczone, ale skoro można było powstrzymać jeszcze większy napływ wody do nich, który niechybnie spowodowałby radosny chlupot, czemu by tego nie zrobić – przedostała się na drugą stronę bajora. Zerknęła na stojący przed nią budynek Instytutu Historii Sztuki, po raz kolejny doceniając rzeźbienia na kolumnach i wciąż sugestywne płaskorzeźby. Szybko pokonała schody i zniknęła wewnątrz gmachu.
Po chwili mignęła za jednym z dużych, przestronnych okien, wbiegając po kolejnych stopniach. Zdążyła już zdjąć kurtkę, więc ciemne, lekko wilgotne i poskręcane włosy opadły swobodnie na plecy, niemal całkowicie zasłaniając koronkowy kołnierzyk granatowej, prostej sukienki. Kilka chwil później w jednej z sal wykładowych na ostatnim piętrze na chwilę pojawił się błysk światła, wpuszczonego z korytarza.
Do ciemnego, niedużego audytorium nadchodząca zima nie miała wstępu. Pierwsze płatki śniegu mieszające się z deszczem opadały zniechęcone na chłodne chodniki, nie próbując wciskać się w nierozważnie uchylone okna. Natychmiast po zetknięciu z brukiem topiły się. Jedyne ocalałe spoczywały na przemarzniętej ziemi w parku, oddalonym od Instytutu zaledwie o dwie stacje metra. Tym, przy którym mieszkał On w nowoczesnym drapaczu chmur z widokiem na niemal całe miasto, a zwłaszcza na pobliski biurowiec mieszczący redakcję Business Daily, z którego właśnie wyszedł mężczyzna szczelnie otulony popielatym prochowcem i natychmiast wsiadł do czekającej taksówki. Musiał zdążyć z kilkoma sprawami zanim odnajdzie schodki i usiądzie, czekając na tę dziewczynę sprzed dwóch tygodni. Oby więc nie było korków.
Razem z ustaniem deszczu skończyły się i zajęcia. Gmach Instytutu Historii Stuki wyrzucił z siebie jedną grupę roześmianych studentów, zmierzających do pobliskiego pubu, drugą, która natychmiast zajęła środek dziedzińca, pogrążając się w zażartej dyskusji i kilka pojedynczych postaci, szybko znikających za bramą. Wśród nich była Rien, patrząca nieruchomo przed siebie, mijająca obojętnie znajomych z roku. Sprawiała wrażenie, jakby wszystko kręciło się wokół niej, a cicha muzyka, dostrojona tylko do jej uszu, akcentowała każdy krok, który stawiała. Granatowa sukienka bardzo starała się wyglądać odpowiednio godnie, owijając się wokół kolan dziewczyny skrytych pod grubym materiałem czarnych rajstop.
Chłopak idący dalej przez chwilę przyglądał się tym kolanom, po czym postanowił w końcu zaczepić ich właścicielkę. Przyspieszył nieco, by po chwili się z nią zrównać.
– Gdzie idziesz? – zagaił przyjaźnie, starannie modulując głos, aby brzmieć o co najmniej oktawę bardziej męsko. Zerknął przy tym na jej zaciętą twarz. Nie miał wyboru, skoro sukienka, jakkolwiek zgrabnie skrojona, praktycznie nie miała dekoltu.
– Tam, gdzie zwykle – odparła po chwili dziewczyna beznamiętnym głosem. Wyraz skrajnego znudzenia goszczący na jej twarzy powinien wystarczyć, by każdego zniechęcić. Najwyraźniej tak nie było, bo chłopak odparł z entuzjazmem:
– Szczęśliwym zbiegiem okoliczności idę w dokładnie tę samą stronę. Pozwolisz, że cię odprowadzę. – To nie było pytanie, on po prostu stwierdził fakt, jakby to było całkowicie oczywiste.
– Wolałabym tego uniknąć – mruknęła, konsekwentnie na niego nie patrząc. Roześmiał się, uznając to za świetny żart, na co zareagowała krótkim grymasem irytacji. Dla niej był tylko kolejną, szczególnie natrętną, muchą.
Niezrażony chłopak mówił dalej, co bardzo starała się zignorować. Długie dłonie wciśnięte zostały głębiej w kieszenie sukienki, wpatrywała się w drogę przed sobą, w myślach przypominając sobie najistotniejszych architektów lat dwudziestych i ich najsłynniejsze dzieła. Zszedł za nią do metra, wciąż mówić i gestykulując żywo, a kiedy chciał pożegnać ją odpowiednio sugestywnym pocałunkiem w policzek, ze zdumieniem spostrzegł, że za dziewczyną właśnie zamykają się drzwi wagonu. Do domu dotarła bez dalszych przeszkód, ale naprawdę spokojna poczuła się dopiero po zamknięciu za sobą drzwi mieszkania i starannym ich zaryglowaniu. Zsunęła doszczętnie przemoczone buty i, zostawiając za sobą wilgotne ślady stóp, przeszła do kuchni. Rozmroziła kilka malin, po czym wrzuciła je do gorącej, czarnej herbaty. Duży miękki fotel, wydawał się jeszcze wygodniejszy, kiedy za oknem rozszalała się burza.
*
– Halo?
– Er… Dobry wieczór, czy to numer… y… dziewczyny? Młodej, ładnej brunetki, która siedziała w parku i… Um, poczęstowała mnie papierosem?
– Słucham?
– Ten numer… Zostawiła mi ten numer.
– To jakaś pomyłka.
– Ach… Czy jest pan pewien? Miała takie ciemne oczy i zapalniczkę… hm… z wizerunkiem nagiej kobiety. Ciemny płaszcz i… hm…?
– Rie…? Nie wiem, o czym pan mówi.
– Nie odezwała się ani słowem… Charakterystycznej czerwonej szminki uży… hm… Zostawiła ten numer, zapisany na serwetce. Ciekawy charakter pisma, nic to panu nie mówi? Drobne litery… Męski.
– Nie mogę panu pomóc. Do widzenia.
– Ale…? Halo? Hal…
*
Wysoki, młody mężczyzna o czarnych oczach odłożył słuchawkę, zachodząc w głowę dlaczego, u licha, Rien zostawiła jego numer temu facetowi.
Nieco niższy i sporo starszy ciemny blondyn spoglądał z rezygnacją na serwetkę pokrytą drobnymi, niewyraźnymi literami. W którym momencie popełniłem błąd?, pomyślał z goryczą.

Dziewczyna średniego wzrostu o dziwnym imieniu – Rien – nie zastanawiała się nad niczym, przysypiając w wannie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz