Wąskie ulice
miasta spływały deszczem, który padał nieprzerwanie od ranka. Ciemne burzowe
chmury wisiały nisko, opierając się o dachy wieżowców. Temperatura od kilku dni
spadała drastycznie, nie pozwalając zapomnieć o zimie, nadchodzącej wielkimi
krokami. Nie było jednak jeszcze na tyle zimno, żeby spadły deszcz zamarzał,
tworząc cienką, zdradziecko śliską powłokę lodu na chodniku. Na razie woda
częściowo wsiąkała w przemarzniętą ziemię, a częściowo skupiała się w kałuże,
odbijając zakapturzonych przechodniów.
Jednym z nich
była Rien przytrzymująca kaptur kurtki przeciwdeszczowej naciągnięty głęboko na
głowę, odsłaniając niewiele poza ostro zakończoną brodą, wykrzywionymi w
grymasie wściekłości ustami i kilkoma kosmykami wilgotnych włosów. Dziewczyna
przemierzała ulice nierównym krokiem charakterystycznym dla ludzi, których buty
dawno już przemokły do cna. Wzdrygnęła się wyraźnie, próbując nie myśleć o
zmarzniętych dłoniach, które już jakiś czas wcześniej zrobiły się sine i
zgrabiały. W dziwny sposób ich kolor pasował do brudnoszarego odcienia za dużej
na nią kurtki, ciemniejszego od elewacji zaniedbanych budynków stojących po
drodze. Architektura centrum miasta dawno nie uświadczyła powiewu świeżości ani
nowego zabudowania, który mógłby go wnieść. Niezbyt wysokie, góra
czteropiętrowe, kamienice ograniczające drogę z obydwu stron, nie mogły
poszczycić się nowatorskimi projektami. W większości jeszcze przedwojenne, były
obdrapane, zakurzone, nocami straszyły skrzypiącymi drzwiami i schodami, które
sprawiały wrażenie, że w każdej chwili mogą się pod przechodzącym zapaść. Mimo
tego Rien je uwielbiała. W jednej z nich wynajęła mieszkanie, a raczej
mieszkanko, każdego dnia na nowo zachwycając się nierówną, drewnianą podłogą,
która nie pozwalała na wykonanie choćby jednego bezgłośnego kroku, malowanymi
framugami okien, z których beztrosko łuszczyła się biała farba i grubymi
murami, które zimą utrzymywały ciepło, a latem zapewniały chłód.
Poza tym
uwielbiała patrzeć na starych ludzi, którzy zajmowali wszystkie pozostałe
lokale. W jej opinii staruszkowie byli jak przykryte płachtą, dawno zapomniane
dzieła sztuki, które wciąż mogły zachwycać i robiły to, kiedy spojrzało się na
nie pod odpowiednim kątem.
Ulicą przejechał
samochód, wzbijając w powietrze całą wodę ze sporej kałuży. Rien uchyliła się w
ostatnim momencie, czując jak pojedyncze krople spadają na jej nogi. Kiedy
zerknęła na chodnik, powitała ją lokalna powódź, co wywołało tylko większe
skrzywienie ust. Po chwili skomplikowanych manewrów – owszem, jej buty były
przemoczone, ale skoro można było powstrzymać jeszcze większy napływ wody do nich,
który niechybnie spowodowałby radosny chlupot, czemu by tego nie zrobić –
przedostała się na drugą stronę bajora. Zerknęła na stojący przed nią budynek
Instytutu Historii Sztuki, po raz kolejny doceniając rzeźbienia na kolumnach i
wciąż sugestywne płaskorzeźby. Szybko pokonała schody i zniknęła wewnątrz
gmachu.
Po chwili
mignęła za jednym z dużych, przestronnych okien, wbiegając po kolejnych
stopniach. Zdążyła już zdjąć kurtkę, więc ciemne, lekko wilgotne i poskręcane
włosy opadły swobodnie na plecy, niemal całkowicie zasłaniając koronkowy
kołnierzyk granatowej, prostej sukienki. Kilka chwil później w jednej z sal
wykładowych na ostatnim piętrze na chwilę pojawił się błysk światła,
wpuszczonego z korytarza.
Do ciemnego,
niedużego audytorium nadchodząca zima nie miała wstępu. Pierwsze płatki śniegu
mieszające się z deszczem opadały zniechęcone na chłodne chodniki, nie próbując
wciskać się w nierozważnie uchylone okna. Natychmiast po zetknięciu z brukiem
topiły się. Jedyne ocalałe spoczywały na przemarzniętej ziemi w parku,
oddalonym od Instytutu zaledwie o dwie stacje metra. Tym, przy którym mieszkał
On w nowoczesnym drapaczu chmur z widokiem na niemal całe miasto, a zwłaszcza
na pobliski biurowiec mieszczący redakcję Business Daily, z którego właśnie wyszedł
mężczyzna szczelnie otulony popielatym prochowcem i natychmiast wsiadł do
czekającej taksówki. Musiał zdążyć z kilkoma sprawami zanim odnajdzie schodki i
usiądzie, czekając na tę dziewczynę sprzed dwóch tygodni. Oby więc nie było
korków.
Razem z ustaniem
deszczu skończyły się i zajęcia. Gmach Instytutu Historii Stuki wyrzucił z
siebie jedną grupę roześmianych studentów, zmierzających do pobliskiego pubu,
drugą, która natychmiast zajęła środek dziedzińca, pogrążając się w zażartej
dyskusji i kilka pojedynczych postaci, szybko znikających za bramą. Wśród nich
była Rien, patrząca nieruchomo przed siebie, mijająca obojętnie znajomych z
roku. Sprawiała wrażenie, jakby wszystko kręciło się wokół niej, a cicha
muzyka, dostrojona tylko do jej uszu, akcentowała każdy krok, który stawiała.
Granatowa sukienka bardzo starała się wyglądać odpowiednio godnie, owijając się
wokół kolan dziewczyny skrytych pod grubym materiałem czarnych rajstop.
Chłopak idący
dalej przez chwilę przyglądał się tym kolanom, po czym postanowił w końcu
zaczepić ich właścicielkę. Przyspieszył nieco, by po chwili się z nią zrównać.
– Gdzie idziesz?
– zagaił przyjaźnie, starannie modulując głos, aby brzmieć o co najmniej oktawę
bardziej męsko. Zerknął przy tym na jej zaciętą twarz. Nie miał wyboru, skoro
sukienka, jakkolwiek zgrabnie skrojona, praktycznie nie miała dekoltu.
– Tam, gdzie
zwykle – odparła po chwili dziewczyna beznamiętnym głosem. Wyraz skrajnego
znudzenia goszczący na jej twarzy powinien wystarczyć, by każdego zniechęcić.
Najwyraźniej tak nie było, bo chłopak odparł z entuzjazmem:
– Szczęśliwym
zbiegiem okoliczności idę w dokładnie tę samą stronę. Pozwolisz, że cię
odprowadzę. – To nie było pytanie, on po prostu stwierdził fakt, jakby to było
całkowicie oczywiste.
– Wolałabym tego
uniknąć – mruknęła, konsekwentnie na niego nie patrząc. Roześmiał się, uznając
to za świetny żart, na co zareagowała krótkim grymasem irytacji. Dla niej był
tylko kolejną, szczególnie natrętną, muchą.
Niezrażony
chłopak mówił dalej, co bardzo starała się zignorować. Długie dłonie wciśnięte
zostały głębiej w kieszenie sukienki, wpatrywała się w drogę przed sobą, w
myślach przypominając sobie najistotniejszych architektów lat dwudziestych i
ich najsłynniejsze dzieła. Zszedł za nią do metra, wciąż mówić i gestykulując
żywo, a kiedy chciał pożegnać ją odpowiednio sugestywnym pocałunkiem w
policzek, ze zdumieniem spostrzegł, że za dziewczyną właśnie zamykają się drzwi
wagonu. Do domu dotarła bez dalszych przeszkód, ale naprawdę spokojna poczuła
się dopiero po zamknięciu za sobą drzwi mieszkania i starannym ich
zaryglowaniu. Zsunęła doszczętnie przemoczone buty i, zostawiając za sobą
wilgotne ślady stóp, przeszła do kuchni. Rozmroziła kilka malin, po czym
wrzuciła je do gorącej, czarnej herbaty. Duży miękki fotel, wydawał się jeszcze
wygodniejszy, kiedy za oknem rozszalała się burza.
*
– Halo?
– Er… Dobry
wieczór, czy to numer… y… dziewczyny? Młodej, ładnej brunetki, która siedziała
w parku i… Um, poczęstowała mnie papierosem?
– Słucham?
– Ten numer…
Zostawiła mi ten numer.
– To jakaś
pomyłka.
– Ach… Czy jest
pan pewien? Miała takie ciemne oczy i zapalniczkę… hm… z wizerunkiem nagiej
kobiety. Ciemny płaszcz i… hm…?
– Rie…? Nie
wiem, o czym pan mówi.
– Nie odezwała
się ani słowem… Charakterystycznej czerwonej szminki uży… hm… Zostawiła ten
numer, zapisany na serwetce. Ciekawy charakter pisma, nic to panu nie mówi?
Drobne litery… Męski.
– Nie mogę panu
pomóc. Do widzenia.
– Ale…? Halo?
Hal…
*
Wysoki, młody
mężczyzna o czarnych oczach odłożył słuchawkę, zachodząc w głowę dlaczego, u
licha, Rien zostawiła jego numer temu facetowi.
Nieco niższy i
sporo starszy ciemny blondyn spoglądał z rezygnacją na serwetkę pokrytą
drobnymi, niewyraźnymi literami. W którym momencie popełniłem błąd?, pomyślał z
goryczą.
Dziewczyna
średniego wzrostu o dziwnym imieniu – Rien – nie zastanawiała się nad niczym,
przysypiając w wannie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz